Półmrok. Przez gęste korony drzew z rzadka przebijają się pojedyncze promienie słońca. Wielkie liście, krzewy, powalone pnie pokryte mchem, splątane liany. Mnóstwo, mnóstwo zieleni. Ogromne drzewa. Dużo kwiatów. Duże, małe, kolorowe. Śpiew ptaków. Tajemniczy szum drzew, z oddali dobiega szmer rzeki. Jesteś w dżungli.
Idziesz przez dżunglę. Dookoła ciebie może dziać się wszystko, ale ty i tak patrzysz w dół. Widzisz swoje ciężkie, gumowe buty i koniec kija. Buty muszą być gumowe i ciężkie, bo inne już dawno utonęłyby w błocie. Kij, bo nie jesteś Indianinem, dla którego kilkugodzinny marsz przez dżunglę to codzienność. Więc trzymasz w ręce kij, którym badasz, co znajduje się przed twoją stopą. Jeśli uda ci się wyczuć coś twardego, znaczy, że znalazłaś belkę i możesz bezpiecznie postawić na niej stopę. Jeden krok do przodu. Kij, belka, krok, kij, belka, krok. Z podziwem i lekką zazdrością patrzysz na stopy idącej przed tobą Indianki. Ona nie potrzebuje kija, z łatwością omija wszystkie przeszkody, bez problemu przechodzi przez największe błota i odnajduje niewidoczne belki. To jej zwykła droga do domu. A ty musisz skoncentrować wszystkie twoje siły i całą uwagę na patrzenie pod nogi. Kij, belka, krok, kij, belka, krok. Aż tu nagle… Kij, belka, krok, leżysz w błocie. Chyba jednak nie było tam belki. A może była, ale właśnie ją zatopiłaś. Albo była zniszczona, bo belki tworzące drogę przez błotną dżunglę zostały położone przez Indian dobre kilka lat temu. W każdym razie – leżysz. Nad głową słyszysz śpiew ptaków, szum drzew, dobiegający z oddali szmer rzeki i pytania, czy wszystko w porządku, pomieszane z tłumionym śmiechem towarzyszy. Kiedy mówisz, że nic się nie stało, słyszysz już tylko śmiech, tym razem ani trochę nie tłumiony. No nic. Wstajesz, mówisz, że jeden-zero dla ciebie i idziesz dalej. Kij, belka, krok, kij, belka, krok. Trochę się z siebie śmiejesz, trochę ci jakby wstyd. Ale niedługo, bo po krótkiej chwili słyszysz za plecami huk, a zaraz potem krzyk. Odwracasz się i widzisz księdza leżącego wśród błota. Żyje i nic mu nie jest, więc z twoich ust pada tryumfalne: jeden-jeden!, i już ci jakby lepiej. Na rodaków zawsze można liczyć. Tak jak liczysz punkty wszystkim, którzy nie trafili na belkę, w zamian trafiając w błoto. Dziwnym trafem punkty zdobywają tylko Polacy, Ekwadorczykom lepiej wychodzi ten marsz z przeszkodami. Przez chwilę żałujesz, że w Polsce nie ma pory deszczowej zamieniającej wszystkie drogi w rzekę błota. Przynajmniej umiałabyś teraz przejść przez dżunglę bez nabijania siniaków i błotnych punktów. Na potknięcia, poślizgnięcia i nagłe wdepnięcia w dziury pełne błota nikt już nawet nie zwraca uwagi.
Idziesz tak od dwóch godzin. Jest gorąco, wilgotno, parno. Z wdzięcznością myślisz o Indianach, którzy wyjechali po ciebie konno i zabrali twój ciężki plecak. I bez niego męczysz się bardzo szybko, i oddychać jakoś trudniej niż zazwyczaj. A przewracając się z ciężkim bagażem na plecach siniaki byłyby o wiele większe - tak sobie myślisz, bo znowu leżysz w błocie. Po następnej godzinie marszu wiesz już, że nie wszystko, co wydaje się być belką, jest belką, że zaniedbałaś w Polsce wizyty w parkach linowych, gdzie mogłabyś nauczyć się chodzić po wąskich, ruszających się deseczkach, że jak dotkniesz drzewa to nabijesz się na kolce, że jak nabijesz się na kolce, to od razu oblezą cię wielkie mrówki, że wielkie mrówki od razu jak kogoś oblezą to się w niego wczepiają, wgryzają i boli, że na świecie jest więcej rodzajów motyli niż myślałaś, i że nie możesz się śmiać jak ktoś przewróci się w błoto, bo zaraz może spotkać cię to samo. I spotyka.
Idziesz dalej, gdy nagle przed tobą przejaśnia się i widzisz wielką rzekę płynącą wśród dżungli. Naiwnie rozglądasz się za mostem, a potem przypominasz sobie, gdzie jesteś. Zaraz potem przypominasz sobie też wszystkie opowieści o krwiożerczych piraniach i jadowitych wężach żyjących w rzekach lasów równikowych. Myślisz sobie o nich i trochę się cykasz, gdy wtem pan Indianin, który przed chwilą dołączył do wyprawy, każe ci wchodzić do klatki. Przez chwile zastawiasz się, czy lepiej być zjedzonym przez Indian czy przez piranie, a potem dostrzegasz konstrukcję składającą się z lin, kołowrotków i klatki, łączącą dwa brzegi, i szybciutko przepraszasz w głowach wszystkich Indian. Przecież Indianie to nie kanibale, ludzi nie jedzą, niektórzy tylko głowy zmniejszają, ale to przecież opowieści z dawnych czasów i nie wiadomo, z którego plemienia, przecież były ich setki. Kilka miesięcy później dowiesz się, że to specjalność tego plemienia, do którego właśnie idziesz, ale podczas wyprawy nie masz o tym pojęcia. Tak jak o tym, że wokół ciebie czai się mnóstwo niebezpiecznych zwierząt i kilkumetrowych węży dusicieli. Czasem lepiej nie wiedzieć. Wchodzisz do chwiejnej klatki, przykucasz, dowiadujesz się, że jeśli w czasie jazdy dotkniesz liny to stracisz głowę, i lecisz! I już jesteś na drugim brzegu, wychodzisz z klatki i żałujesz, że nie ma więcej rzek po drodze, bo polubiłaś latanie w klatkach.
Dolatują do ciebie twoi towarzysze i ruszasz dalej. Kij, belka, krok, kij, belka, krok. Przez następną godzinę znów nabijasz błotne punkty, chwiejesz się na niepewnych palach, uśmiechasz się do kolegów Ekwadorczyków, którzy próbują ratować cię przed następnymi upadkami, idziesz, idziesz, idziesz...
Zupełnie niespodziewanie las otwiera się na wielką polanę. Dookoła niej kilka pochowanych wśród drzew drewnianych chatek. Na środku prowizoryczne boisko do siatkówki. Po jednej stronie polany między drzewami widzisz rzekę. Przed nią kilka drewnianych budynków. Pierwszy z nich to właściwie plac przykryty dachem. Później dowiesz się, że tam zbiera się cała wioska na najważniejsze wydarzenia. Przechodzisz obok drugiego budynku. To szkoła. Zza drzwi, zza rogów, z okien wychylają się małe, ciekawskie główki. Dzieci już wiedzą, że przyszli goście. Ostatni budynek to kaplica. Przez najbliższe cztery dni to będzie twój dom.
Zupełnie niespodziewanie las otwiera się na wielką polanę. Dookoła niej kilka pochowanych wśród drzew drewnianych chatek. Na środku prowizoryczne boisko do siatkówki. Po jednej stronie polany między drzewami widzisz rzekę. Przed nią kilka drewnianych budynków. Pierwszy z nich to właściwie plac przykryty dachem. Później dowiesz się, że tam zbiera się cała wioska na najważniejsze wydarzenia. Przechodzisz obok drugiego budynku. To szkoła. Zza drzwi, zza rogów, z okien wychylają się małe, ciekawskie główki. Dzieci już wiedzą, że przyszli goście. Ostatni budynek to kaplica. Przez najbliższe cztery dni to będzie twój dom.
Siadasz na schodkach i z ulgą zdejmujesz ciężkie buty. Przypominasz sobie, jak przed wyjściem mówili ci: „Tylko nie ściągaj butów! Wszystko rób w butach! Dużo jadowitych węży, niebezpiecznie, wszystko w butach!”. Ale jest tak gorąco, a nogi tak bolą, że zdejmujesz te buty i wdziewasz mało bezpieczne klapki. Tymczasem dookoła ciebie zaczynają pojawiać się indiańskie twarze. Przyszedł wódz wioski z żoną, przyszły osoby starsze, dzieci. Uśmiechasz się, witasz, wyglądasz jak oaza spokoju, ale ukradkiem rzucasz trwożne spojrzenia na boki, bo w twojej głowie właśnie zaszedł szybki proces myślowy: dżungla – indiańska wioska – stare Indianki – CHICHA. Uprzedzano cię, jak się ją robi, z czego się ją robi, i co się robi po jej spożyciu w nieprzystosowanym do niej żołądku. Ale jak odmówisz, ciężko urazisz gospodarzy. To ich największy przysmak, Indianie piją chichę jak europejczycy wodę. Nie możesz nie wziąć. Jednak póki co nikt nie myśli o częstowaniu cię chichą. Przynoszą owoce i wodę, jesteś bezpieczna. Jesteś też bardzo zmęczona, więc po krótkich rozmowach powitalnych taktowni Indianie odchodzą, zapraszając na późniejsze spotkanie z całą wioską i dając ci czas na odpoczynek.
Wchodzisz do drewnianej kaplicy. W środku kilkanaście ławek, stół zamiast ołtarza, prosty krzyż i obraz Maryi. Kładziesz plecak na tylnych ławkach , na podłodze organizujesz sobie trochę miejsca do spania. Prawa połowa kaplicy to strona damska, lewa – męska, księdzu dostaje się prezbiterium. „Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy.” Po ścianie przemyka tarantula. Gdy widzisz ją po raz pierwszy, masz trochę mieszane uczucia. Z czasem się przyzwyczaisz, zresztą jest ich więcej. Gdy w dzień wyjazdu jedna z nich znienacka wyskoczy ci z garnka, który właśnie wzięłaś do ręki, aby go umyć, nawet nie krzykniesz. Ewentualnie powiesz pełne zgrozy „o matko” i odsuniesz się kilka kroków, wołając na pomoc doświadczoną Indiankę. Ale póki co, trwożnie patrzysz w kąt między ścianą a sufitem, gdzie zadomowiła się ta pierwsza. I myślisz sobie, że to już najwyższy czas, aby wyjść z kaplicy i wziąć prysznic.
Prysznic? Teraz dowiadujesz się, jak wygląda życie codzienne w wiosce Shuarów. Domki pochowane są na obrzeżach polany. Nie ma światła i prądu. Obok kaplicy nad rowem przewieszony jest gumowy wąż. To jedyne źródło wody w wiosce. Stamtąd wszyscy mieszkańcy biorą wodę potrzebną do gotowania, picia, czy mycia zębów. A żeby umyć się albo wyprać rzeczy, schodzą do rzeki, która znajduje się za kaplicą. Więc bierzesz ręcznik, mydło, czyste ubrania, i hej przygodo! Czekasz jeszcze, aż męska część grupy zwolni „prysznice”, a potem z górki. Mijasz ukrytą wśród drzew drewnianą budkę – ubikację dla gości, i wchodzisz do rzeki. A w rzece węże – tak przynajmniej mówią, więc oglądasz uważnie każdy kamień, na którym chcesz postawić nogę. A ciebie oglądają indiańskie dzieci, siedzące na brzegu. Jesteś biała, jesteś gościem z zewnątrz – nie masz szans na kąpiel bez świadków. Próbujesz rozmawiać, tłumaczyć, delikatnie przegonić – spotykasz się z uroczymi uśmiechami i twardą odmową. Aż w końcu godzisz się z tym, że przez najbliższe kilka dni twoja kąpiel będzie atrakcja dla małych Indian. Więc wchodzisz jak najbardziej wgłąb rzeki, zaczynasz ochlapywać się chłodną wodą, gdy wtem patrzysz na pobliski kamień i dostajesz zawału, bo leży na niej wąż. Czarno-czerwony, zwinięty w kłębek, najprawdziwszy wąż. Lojalnie zawiadamiasz koleżankę, odsuwasz się na bezpieczną odległość, szybko kończysz kąpiel i uciekasz czem prędzej. Wąż niewzruszenie leży na kamieniu.
Opowiadasz o swojej przygodzie kręcącym się wkoło kaplicy Indianom, wzbudzasz grozę w towarzyszach podróży, na podstawie portretu pamięciowego ustalasz wraz z nimi, że był to coral, bardzo niebezpieczny typ, i już możesz czuć się jak bohaterka i zacząć myśleć o obiedzie. Na szczęście męska część drużyny pomyślała o nim, kiedy ty pluskałaś się w rzece z niebezpiecznym wężem rasy coral, więc pozostaje ci tylko ułożyć talerze i kubki na stole i podziwiać kulinarne talenty ekwadorskich kolegów. A raczej zdolność łączenia prowiantu z różnego rodzaju puszek, bo głównie to przynieśliście ze sobą. Może nie jest to twój ulubiony rodzaj jedzenia, ale przypominasz sobie sałatki z krakowskich ŚDMowych puszek i nagle twoje indiańskie danie smakuje naprawdę dobrze. Dojadasz resztki zuposałatki, przegryzasz słodkim chlebem tostowym i ruszasz myć naczynia przy lokalnym źródle wody. Myjąc naczynia wpadasz na pomysł, że możesz umyć też włosy, więc odnosisz naczynia, przynosisz szampon, nakładasz go na głowę i napotykasz zafascynowany wzrok gromadki dzieci, która zebrała się wokół ciebie. Zdumiona obserwujesz, jak wyciągają rączki i z przejęciem ściągają ci pianę z włosów, oglądają ją ze wszystkich stron , a potem nagle już wiesz. Te dzieci nie używają szamponu, ani nawet mydła. W wiosce nie ma ani jednego sklepu, jej mieszkańcy żyją z tego co sami zrobią, uprawią czy wyhodują. Pieniądze praktycznie nie są potrzebne – to, czego masz najwięcej, wymieniasz z sąsiadem na to, czego on ma najwięcej. Ty dasz mu banany, on da ci kurę. Ty dasz mu ryż, on da ci pomarańcze. Do najbliższego sklepu kilka godzin marszu przez dżunglę, łatwiej być samowystarczalną wioską. Więc dajesz dzieciom pianę, pokazujesz mydło, a twój mały, polski, europejski mózg nie może pomieścić tego, ile radości mogą sprawić podstawowe środki higieniczne. Właśnie zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo ograniczone masz myślenie, jak mocno osadzona jesteś w europejskich ramach. Jedna z nich właśnie pękła.
Wracasz do bazo-kaplicy, próbujesz zdrzemnąć się na twardej, wąskiej ławce, cały czas pod okiem czujnie obserwujących cię dzieci, stwierdzasz, że troszkę niewygodnie, potem budzisz się, widzisz jeszcze więcej dzieci i uznajesz, że już czas na obchód terenu. W jednej ręce aparat, w drugiej rączka dziecka, które akurat wywalczyło miejsce obok ciebie, i ruszasz odkrywać świat. Chodzisz po wiosce, bawisz się z dziećmi, oglądasz kwiaty, motyle, jadowite jaszczurki, jesz nieznane owoce, próbujesz, dotykasz, wąchasz, odpowiadasz na niezliczone ilości pytań, sama zadajesz jeszcze więcej. Dzieci doskonale sprawdzają jako przewodnicy. Pokazują ci swoje domy – drewniane chatki bez okien. Wchodzą na wysokie drzewa, żeby zerwać dla ciebie owoce, o których istnieniu nie miałaś do tej pory pojęcia. Uczą, jak je otworzyć, jak ugryźć, co jest jadalne, co niejadalne. Przedstawiają ci swoich rodziców, rodzeństwo. Mimo, że jesteś wśród nich najstarsza, to właśnie ty czujesz się jak dziecko. Nic nie wiesz, wszystkiemu się dziwisz, dajesz się prowadzić za rękę, z zafascynowaniem odkrywasz nowy, zupełnie nieznany ci świat. W głowie pękają kolejne ramy. Słuchasz opowieści o indiańskiej codzienności.
Słyszysz, że mamę koleżanki ugryzł wąż. Jak kogoś ugryzie wąż, szybko potrzebuje odtrutki. W najbliższym, oddalonym o kilka godzin mieście, nie ma odtrutek. Trzeba tam dotrzeć, żeby zawiadomić następne miasto. Czas leci, nie każdy zdąża.
Albo słyszysz, że w miejscowej szkole uczą się tylko dzieci, gdy ktoś z młodzieży chce kontynuować naukę, musi codziennie docierać do miasta. Starsza siostra każdego dnia przechodzi przez dżunglę, żeby się uczyć.
Albo, że ten owoc nazywa się chirimoya, a żeby go otworzyć, musisz kilka razy porządnie walnąć nim w drzewo.
Albo słyszysz, że w miejscowej szkole uczą się tylko dzieci, gdy ktoś z młodzieży chce kontynuować naukę, musi codziennie docierać do miasta. Starsza siostra każdego dnia przechodzi przez dżunglę, żeby się uczyć.
Albo, że ten owoc nazywa się chirimoya, a żeby go otworzyć, musisz kilka razy porządnie walnąć nim w drzewo.
Słuchasz, patrzysz, chłoniesz. Dochodzisz do szkoły. Lekcje już się skończyły, teraz szkoła zamieniła się w przychodnię. Lekarz – Ekwadorczyk, który przyszedł z tobą, przyjmuje niemal wszystkich mieszkańców wioski. Rozdaje lekarstwa, które przyniósł ze sobą. Bada, osłuchuje, rozmawia, doradza. W wiosce nie ma lekarza. Ta sama historia, co ze szkołą czy z wężową odtrutką – gdy ktoś chce się zbadać, musi przejść przez dżunglę. Dowiadujesz się, że niektórzy z mieszkańców jeszcze nigdy w swoim życiu z niej nie wyszli. Lekkie choroby leczy się domowymi sposobami. Kolega lekarz właśnie cię zobaczył, zawołał, pyta, czy robiłaś kiedyś komuś zastrzyk. Nie? To zaraz zrobisz. To proste, a może ci się przydać. Bierzesz strzykawkę, niepewnie podchodzisz do oczekującej Indianki, słuchasz instrukcji lekarza, wbijasz igłę, aplikujesz lek. Wszystko jak trzeba, udało się.
Idziesz dalej. Obok jednego z budynków spotykasz grupę kobiet siedzących wokół ogniska. Obok nich garnki z wodą, kury, kaczki, ryby, banany, juka. Indianki przygotowują obiad. Niektóre robią to, nosząc na plecach małe dziecko, przewiązane chustą. W Europie nowa moda, u Indian stara tradycja. Wózków tu nie zobaczysz.
Wracasz do kaplicy. Tam drugi z przybyłych z tobą Ekwadorczyków sprawdza, co zrobić, aby dało się podłączyć żarówkę i wyczarować prąd. Rozmawia z wodzem wioski o tym, w którym budynku umieścić drugą. Już jutro nieprzeniknione nocne ciemności rozświetli światło. Dla wioski to bardzo ważna chwila. Dotąd w żadnym z domów nie było elektryczności. Nic dziwnego, że kolega elektryk otoczony jest przez sporą grupę przypatrujących się jego pracy Indian.
Tymczasem doktor skończył badania. Jest bardzo zaciekawiony niebezpiecznym wężem rasy coral. Prosisz jedną z Indianek, żeby oceniła, czy to na pewno ten rodzaj węża. I czy to w ogóle wąż. Schodzicie do rzeki, Indianka rozgląda się z lekkim strachem. Towarzysząca jej mała dziewczynka bierze do ręki długi patyk i z daleka próbuje dotknąć nim węża. Nie rusza się, więc podchodzi bliżej, bliżej i bliżej. Wszyscy wstrzymują oddech. Wąż w dalszym ciągu się nie rusza. A może jest martwy? Pani Indianka „nawleka” na patyk i wyciąga go na brzeg. Patrzysz, nic nie mówisz. Chwila konsternacji, a po niej gromki wybuch śmiechu. Twój jadowity, śmiertelnie niebezpieczny wąż rasy coral okazuję się być kawałkiem zgniecionego, zardzewiałego metalu wrzuconego w rzekę. Wracacie. Próbujesz sobie tłumaczyć, że przecież nawet Indianka myślała, że to wąż, wszyscy myśleli, że to wąż! Na nic tłumaczenia, zginęły pod falą śmiechu wszystkich, którzy poznali prawdę. Przestajesz być bohaterem. Znów stajesz się całkiem normalnym, trochę śmiesznym człowiekiem. I dobrze, bycie sobą jest lepsze od bycia najwspanialszym nawet bohaterem. Znów bliżej ci do małego dziecka odkrywającego świat. Więc odkrywasz go dalej.
Siedzisz wśród Indian, bawisz się z dziećmi, rozmawiasz. Ze zdumieniem dowiadujesz się, że wszystkie pary w wiosce, oprócz profesora, który nie pochodzi stąd, mają śluby kościelne. A ksiądz dociera tu raz na kilka miesięcy. Dziwisz się tym bardziej, że wiesz, że życie bez ślubu, bardzo mały procent małżeństw kościelnych, częste rozwody, zdrady, rozwiązłość, to zwykła rzeczywistość mieszkańców Ekwadoru. A tutaj, w najdzikszej jego części, odnajdujesz związki sakramentalne i wierność małżeńską.
Słuchasz dalej. Widzisz, jak Indianie kochają swój świat. Jeden z nich opowiada, że kilka lat temu wyprowadził się do miasta, żył tam kilka lat, ale nie był szczęśliwy, tęsknił za życiem wśród dżungli, i w końcu wrócił. Mówił, że w mieście za wszystko chcą pieniądze, że pieniądz rządzi ludźmi. Tymczasem u Indian pieniądze nie grają dużej roli. Tęsknił za spokojem, za ciszą. Słuchasz, myślisz, próbujesz zrozumieć. W głowie przeskakujesz kolejne bariery.
Słuchasz dalej. Widzisz, jak Indianie kochają swój świat. Jeden z nich opowiada, że kilka lat temu wyprowadził się do miasta, żył tam kilka lat, ale nie był szczęśliwy, tęsknił za życiem wśród dżungli, i w końcu wrócił. Mówił, że w mieście za wszystko chcą pieniądze, że pieniądz rządzi ludźmi. Tymczasem u Indian pieniądze nie grają dużej roli. Tęsknił za spokojem, za ciszą. Słuchasz, myślisz, próbujesz zrozumieć. W głowie przeskakujesz kolejne bariery.
W kaplicy wciąż przybywa osób. Słyszysz, że w Sali spotkań dzieci szykują niespodziankę dla gości. Ale zanim niespodzianka, dostajesz zaproszenie na mecz siatkówki. Wchodzisz na boisko. To siatkówka ekwadorska, więc po trzy osoby na boisku grające cały czas na tej samej pozycji. Trzech Indian przeciwko dwóm Ekwadorczykom i jednej Polce na zmianę z Polakiem. Siatka jest zawieszona bardzo wysoko, a Indianie silni, ale ekwadorscy koledzy to dobrzy koledzy, więc ustawiają cię na pozycji rozgrywającej. Patrzysz, jak przyjmują najcięższe piłki, wystawiasz, ewentualnie czasem przebijasz i zastanawiasz się, jak to możliwe, że wygrywacie, skoro przez niemal cały czas stoisz w miejscu. Ale jesteś w indiańskim świecie, tu wszystko jest inaczej.
Kończycie mecz, razem ze wszystkimi idziesz na uroczyste spotkanie. Spotkała się cała wioska. Wasze przyjście to dla nich duże wydarzenie. Podchodzą do ciebie panie Indianki, wręczają ci własnoręcznie wykonane kolczyki z piór papug. Dziękujesz, cieszysz się, od razu zakładasz. Podchodzi do ciebie pan Indianin, wręcza ci naczynie zrobione ze skorupki jakiegoś owocu, patrzysz do środka, a tam… Dżungla – indiańska wioska – stare Indianki – CHICHA. Tym razem szybki proces myślowy cię nie oszukał. To jest najprawdziwsza indiańska chicha. Lubisz, nie lubisz, śmierdzi, nie śmierdzi, krucjata, nie krucjata – musisz spróbować. Przypominasz sobie rady doświadczonych Ekwadorczyków, którzy uprzedzali, żeby nie wypić wszystkiego, co jest w naczyniu – Indianin od razu przyniesie ci drugą porcję. Za to gdy wypijesz tylko trochę i oddasz naczynie, Indianin pójdzie częstować kogoś innego. Bierzesz naczynie, przykładasz do ust, powoli przechylasz, minimalnie moczysz wargi i oddajesz. Uśmiechasz się, dziękujesz, choć masz ochotę raczej płakać i wypluć wszystko, co masz w ustach. Tego smaku nie zapomnisz nigdy.
Tymczasem wódz wioski wchodzi na podwyższenie i uroczyście wita was, przybyłych gości. Po chwili głos zabiera profesor i zapowiada niespodziankę przygotowaną przez uczniów miejscowej szkoły. Słyszysz muzykę, na środek wbiegają dzieci ubrane w tradycyjne stroje plemienia Shuarów i zaczynają tańczyć. Oglądasz, myślisz sobie – co w tym trudnego? Przeskakują z nogi na nogę. Ale już za chwilę widzisz, co w tym trudnego, gdy po skończonym tańcu chcą go powtórzyć, tym razem z tobą. Okazuje się, że bycie tańczącą Indianką to nie taka prosta sprawa, a „przeskakiwanie z nogi na nogę” nagle wydaje się być szalenie skomplikowanym procesem. Na pocieszenie patrzysz na dreptającą obok koleżankę oraz na kolegów z dzidami w ręku. Oni też nie narodzili się indiańskimi tancerzami.
Po skończonych tańcach zapraszają cię na obiad. Na środku sali duży stół, wyłożony liśćmi palmy. Na liściach ryba, zupa z kury, juka, banany… Typowe indiańskie danie. Patrzysz na księdza, który daje ci tajne znaki. On już wie, że nietaktem byłoby zjedzenie wszystkiego. Kiedy wy odejdziecie od stołu, zasiądą do niego starsi Indianie i będą jedli to, czego wy nie dojedliście. A czego nie dojedzą starzy Indianie, dojedzą Indianki i dzieci. Więc próbujesz wszystkiego po troszeczkę i odchodzisz od stołu. Z kąta Sali oglądasz jedzących Indian. Słyszysz ich rozmowy. Część po hiszpańsku, część w języku plemiennym Shuarów. Myślisz sobie, że jak dla ciebie brzmi język Indian, tak musi brzmieć polski dla Ekwadorczyków. Oba szeleszczą, skrzypią i szumią.
Po skończonym posiłku przyszedł czas na rozpakowywanie paczek, które przynieśliście ze sobą. W środku ubrania, lekarstwa, zabawki, żywność, środki higieniczne. Każda rodzina dostanie coś dla siebie. Każdy jest wdzięczny za nawet najmniejszą rzecz. Patrzysz na mężczyzn rozdzielających żywność, kobiety podziwiające swoje nowe ubrania i kosmetyki, dzieci uśmiechające się do nowych misiów i lalek. Znów myślisz sobie, że dla ciebie to przecież tak normalne rzeczy…
Wracasz do kaplicy. Wódz wioski wyciąga wielką muszlę czy róg, i po chwili cała wioska wie, że za chwilę odbędzie się Msza Święta. Dowiadujesz się, że głos takiej muszli niesie się daleko przez dżunglę, jest doskonale słyszalny w każdym zakątku wioski. Po chwili kaplica zapełnia się, rozpoczyna się Msza Święta. Słyszysz pieśni w języki Shuar, ze zdumieniem stwierdzasz, że Indianie śpiewają bardzo ładnie, czego nie można powiedzieć o Ekwadorczykach mieszkających w innej części tego kraju.
Po skończonej Mszy nikt się nie rozchodzi, wszyscy zostają z wami, rozmawiają, pomagają przygotować kolację, rozmawiają o żarówkach, przeprowadzają ostatnie konsultacje z lekarzem… Tak kończy się dzień. Indianie powoli wstają i wychodzą, jest ich coraz mniej, wracają do swoich domów.
Siedzisz na schodkach kaplicy. Słyszysz, jak spada pierwsza kropla deszczu. Druga, trzecia, kolejna, w jednej chwili rozpoczyna się gwałtowna ulewa. Deszcz równikowy. Za chwilę zrobi się zupełnie ciemno. Nie zobaczysz ani jednego światła żarówki, nie usłyszysz ani jednego samochodu. To wszystko zostało za tobą, w innym świecie. Szybko położysz się spać. W zupełnych ciemnościach porozmawiasz jeszcze chwilę z kolegami, pośpiewasz z koleżanką, posłuchasz narzekania księdza, który nie posmarował się kremem odstraszającym robaki i teraz cierpi, w końcu zapadnie cisza, zamkniesz oczy, pomyślisz o tych wszystkich robakach, które krążą wokół ciebie, o tarantulach biegających po ścianach, postarasz się więcej nie myśleć, uspokoisz się, prawie umrzesz ze strachu bo koleżanka obok właśnie wrzasnęła i zerwała się z podłogi krzycząc, że coś wlazło jej we włosy, koledzy rzucą się na pomoc z latarkami, okaże się, że to tylko mały, nieszkodliwy robak, a tarantule śpią spokojnie w swoich kątach, pośmiejesz się, położysz się z powrotem, zamkniesz oczy, znów zapadnie cisza i w końcu zaśniesz. Ale póki co, siedzisz na schodkach i oglądasz, jak wśród ulewy kończy się dzień. Jesteś w buszu, w dorzeczu Amazonki, w środku wiecznie zielonych lasów równikowych. Przeszłaś przez dżunglę. Spędziłaś dzień w wiosce Indian. Właśnie spełniło się twoje marzenie.
Siedzisz na schodkach kaplicy. Słyszysz, jak spada pierwsza kropla deszczu. Druga, trzecia, kolejna, w jednej chwili rozpoczyna się gwałtowna ulewa. Deszcz równikowy. Za chwilę zrobi się zupełnie ciemno. Nie zobaczysz ani jednego światła żarówki, nie usłyszysz ani jednego samochodu. To wszystko zostało za tobą, w innym świecie. Szybko położysz się spać. W zupełnych ciemnościach porozmawiasz jeszcze chwilę z kolegami, pośpiewasz z koleżanką, posłuchasz narzekania księdza, który nie posmarował się kremem odstraszającym robaki i teraz cierpi, w końcu zapadnie cisza, zamkniesz oczy, pomyślisz o tych wszystkich robakach, które krążą wokół ciebie, o tarantulach biegających po ścianach, postarasz się więcej nie myśleć, uspokoisz się, prawie umrzesz ze strachu bo koleżanka obok właśnie wrzasnęła i zerwała się z podłogi krzycząc, że coś wlazło jej we włosy, koledzy rzucą się na pomoc z latarkami, okaże się, że to tylko mały, nieszkodliwy robak, a tarantule śpią spokojnie w swoich kątach, pośmiejesz się, położysz się z powrotem, zamkniesz oczy, znów zapadnie cisza i w końcu zaśniesz. Ale póki co, siedzisz na schodkach i oglądasz, jak wśród ulewy kończy się dzień. Jesteś w buszu, w dorzeczu Amazonki, w środku wiecznie zielonych lasów równikowych. Przeszłaś przez dżunglę. Spędziłaś dzień w wiosce Indian. Właśnie spełniło się twoje marzenie.
Ksiądz Darek, polski misjonarz pracujący w Ekwadorze, od kilku lat organizuje tygodniową misję w zachodniej części Ekwadoru, niedaleko miasta Puyo. Co roku zbiera ekipę misjonarzy, organizuje zbiórki żywności, ubrań, zabawek, kosmetyków, leków, i roznosi je do kilku indiańskich wiosek plemienia Shuar, żyjących w głębi dżungli. W tym roku na misje zgłosiło się piętnaście osób: jeden ksiądz, jeden kleryk, dwie dziewczyny i siedmiu chłopaków z miasta Calceta, jeden Ekwadorczyk z parafii La Union-Pueblo Nuevo i dwie polskie wolontariuszki.
Wioski, które odwiedziliśmy, leżą na terenie parafii, której proboszczem jest ekwadorski ksiądz – padre Pedro. Razem z nim, wolontariuszem z jego parafii i grupą księdza Darka utworzyliśmy cztery ekipy misyjne, rozdzieliliśmy rzeczy ze zbiórki na siedem części i ruszyliśmy do wiosek.
W naszej ekipie oprócz nas był jeszcze ksiądz Darek, elektryk Tito i lekarz Erik. Dostaliśmy do obejścia trzy wioski, położone stosunkowo niedaleko siebie. Przez cztery dni chodziliśmy przez dżunglę i żyliśmy z Indianami. Może nie było najbezpieczniej na świecie, ale wszyscy wróciliśmy cali i zdrowi. Tylko ksiądz Darek trochę pogryziony. O tym, jak było, przeczytałeś wyżej, a jeśli chcesz więcej, popatrz trochę niżej, na foto-video-relację.
Najpierw zebraliśmy się u księdza Darka w Calceta, wsiedliśmy w auta i pojechaliśmy w długą podróż z kilkoma przystankami. Było tak:
Później dotarliśmy do bazy, czyli plebanii Padre Pedro, żeby przygotować się do wyjścia, i było tak:
Przez dżunglę chodziliśmy tak:
W trzech wioskach, które odwiedziła nasza grupa, było tak:
W wioskach innych grup było tak:
A po zakończonej misji zebrały się wszystkie grupy, i było tak:
I juz! :)