! Alleluja!
Jeszcze trzy tygodnie! To już początek końca wstępu do początku części właściwej naszego wyjazdu. A dziś o tym, jak wyglądały początki początków i o tym, skąd te początki u każdej z nas się wzięły.
Kiedyś (chyba całkiem niedawno temu) myślałam sobie, że posługa misyjna to ostatnia rzecz, którą mogę się podjąć i ostatnia, do której się nadaję. Może właśnie dlatego Pan mnie do tego wezwał. Bo On chyba lubi, kiedy robię to, czego ja nie planuje i czego wydaje mi się, że nie lubię. Dokładnie pamiętam jak to się zaczęło. Na modlitwie w intencji misji. Wieczór, kościół, muzyka, ludzie. Właściwie to pojawiłam się tam, bo dostałam wiadomość, że mogę pomóc, zagrać na skrzypcach, zaśpiewać. No to dobra! Wcale nie planowałam, że w tym akurat dniu usłyszę w moim sercu, że Jezus chce mnie do takiej posługi-że chce mnie posłać gdzieś daleko. Jak już to usłyszałam to oczywiście trochę trwało, zanim pogodziłam się z tą myślą i taką perspektywą (można mi wierzyć, albo nie, ale to całkowicie burzyło moją wizję życia,
a wizjonerka ze mnie wspaniała, zawsze miałam jakiś "perfekcyjny" plan na siebie). Myśl o wyjeździe nie dawała mi spokoju, Słowo Boże jak na złość skupiało się wokół tego tematu. W końcu musiałam się poddać. I wtedy zaczęłam się zastanawiać z kim. I nie wiem dlaczego poszłam akurat do Buki (na tym blogu zwanej Olą Mazur), wiem tylko, że jakiś czas wcześniej o tym rozmawiałyśmy (zupełnie luźna rozmowa, w czasie, kiedy ja jeszcze byłam bardzo "na nie") i ona powiedziała, że chyba chciałaby kiedyś wyjechać. Ale wtedy właściwie jeszcze się nie za bardzo znałyśmy, nie za bardzo cokolwiek razem. To był jakiś impuls.
A później już właściwie wszystko szło powoli do przodu. Gdzieś między tymi myślami była matura, praca w Niemczech, gdzie szczególnie doświadczałam Mocy Jezusa i miłości Maryi. Dalej studia, dużo samotności, układania sobie wszystkiego w głowie. Ja oswajałam moją rodzinę z myślą o wyjeździe, Pan Bóg oswajał moje serce i z czasem dawał mi coraz więcej pokoju, radości i pewności.
Teraz już odliczam dni do wyjazdu. Jestem studentką po pierwszym roku filologii polskiej, gram na skrzypcach, trochę mniej na gitarze, najwięcej z tego wszystkiego co muzyczne-śpiewam.
Cieszę się nadchodzącym wyjazdem, załatwiam ostatnie formalności, staram się zawierzać Jezusowi wszystko to, co jest we mnie lękiem.
Jula Hołub
Jeszcze trzy tygodnie! To już początek końca wstępu do początku części właściwej naszego wyjazdu. A dziś o tym, jak wyglądały początki początków i o tym, skąd te początki u każdej z nas się wzięły.
Kiedyś (chyba całkiem niedawno temu) myślałam sobie, że posługa misyjna to ostatnia rzecz, którą mogę się podjąć i ostatnia, do której się nadaję. Może właśnie dlatego Pan mnie do tego wezwał. Bo On chyba lubi, kiedy robię to, czego ja nie planuje i czego wydaje mi się, że nie lubię. Dokładnie pamiętam jak to się zaczęło. Na modlitwie w intencji misji. Wieczór, kościół, muzyka, ludzie. Właściwie to pojawiłam się tam, bo dostałam wiadomość, że mogę pomóc, zagrać na skrzypcach, zaśpiewać. No to dobra! Wcale nie planowałam, że w tym akurat dniu usłyszę w moim sercu, że Jezus chce mnie do takiej posługi-że chce mnie posłać gdzieś daleko. Jak już to usłyszałam to oczywiście trochę trwało, zanim pogodziłam się z tą myślą i taką perspektywą (można mi wierzyć, albo nie, ale to całkowicie burzyło moją wizję życia,
a wizjonerka ze mnie wspaniała, zawsze miałam jakiś "perfekcyjny" plan na siebie). Myśl o wyjeździe nie dawała mi spokoju, Słowo Boże jak na złość skupiało się wokół tego tematu. W końcu musiałam się poddać. I wtedy zaczęłam się zastanawiać z kim. I nie wiem dlaczego poszłam akurat do Buki (na tym blogu zwanej Olą Mazur), wiem tylko, że jakiś czas wcześniej o tym rozmawiałyśmy (zupełnie luźna rozmowa, w czasie, kiedy ja jeszcze byłam bardzo "na nie") i ona powiedziała, że chyba chciałaby kiedyś wyjechać. Ale wtedy właściwie jeszcze się nie za bardzo znałyśmy, nie za bardzo cokolwiek razem. To był jakiś impuls.
A później już właściwie wszystko szło powoli do przodu. Gdzieś między tymi myślami była matura, praca w Niemczech, gdzie szczególnie doświadczałam Mocy Jezusa i miłości Maryi. Dalej studia, dużo samotności, układania sobie wszystkiego w głowie. Ja oswajałam moją rodzinę z myślą o wyjeździe, Pan Bóg oswajał moje serce i z czasem dawał mi coraz więcej pokoju, radości i pewności.
Teraz już odliczam dni do wyjazdu. Jestem studentką po pierwszym roku filologii polskiej, gram na skrzypcach, trochę mniej na gitarze, najwięcej z tego wszystkiego co muzyczne-śpiewam.
Cieszę się nadchodzącym wyjazdem, załatwiam ostatnie formalności, staram się zawierzać Jezusowi wszystko to, co jest we mnie lękiem.
Jula Hołub
Kiedy próbuję sobie przypomnieć jakiś mój początek myślenia „na poważnie” o misjach, nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. W mojej głowie dzieje się dużo, więc i myśli o misjach krążyły tam pewnie „od zawsze”, ale raczej nie wychodziły na zewnątrz. Jeszcze dwa lata temu nic nie wskazywało na to, że sytuacja się zmieni. Kończyłam wakacje, przygotowywałam się do klasy maturalnej w liceum, do klasy dyplomowej w szkole muzycznej, do trzeciego roku formacji w Oazie
i powoli zaczynałam myśleć nad tym, co dalej z życiem zrobić. Nic konstruktywnego nie przychodziło mi do głowy, więc pytałam o moją przyszłość Pana Boga i czekałam na odpowiedź. W trzecim roku formacji oazowej odbywają się tzw. Szkoły Chrystusa – w naszej diecezji w postaci weekendowych spotkań. Na jednym z nich, w październiku, podeszła do mnie Jula (na tym blogu zwana Julitą)
i poprosiła o Rozmowę Na Osobności. Kiedy Jula podchodzi i prosi
o Rozmowę Na Osobności, zazwyczaj dzieją się rzeczy duże. Tak też było tym razem – Jula opowiedziała mi o swoim pragnieniu wyjazdu misyjnego i zapytała, jak z tym u mnie. I to był ten moment, w którym misyjne myśli z wnętrza mojej głowy wyskoczyły na zewnątrz. Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Odbyłam liczne konsultacje – najpierw i najwięcej z Panem Bogiem, poprzez modlitwę, rozważanie Jego Słowa, udział w Eucharystii; później z ludźmi, którzy doświadczenia misyjne mieli już za sobą. Decyzja zapadła dość szybko, Pan Bóg dał pewność, że to to, wszystkie myśli i pragnienia zostały zgłoszone, gdzie trzeba, i już mogłam zacząć oswajać się z myślami
o planach Bożych na mnie w dalekich krajach. Konkretnie
w Ekwadorze. Po podjęciu decyzji Pan Bóg postanowił mnie jeszcze trochę popróbować, potrzymał w niepewności. Pokój, lęk, radość, obawa, wielka chęć, wielka niechęć pojawiały się naprzemiennie; w międzyczasie zdałam maturę, zagrałam skrzypkowy dyplom, rozpoczęłam krakowskie studenckie życie, zaliczyłam pierwszy rok pedagogiki…
Teraz intensywnie czekam na wrzesień. Zawsze lubiłam wrzesień, bo to dziewiąty miesiąc, a w dziewiątym miesiącu rodzi się dużo wszystkiego, zazwyczaj dobrego. I ja też urodziłam się we wrześniu. Więc na dwudzieste urodziny Pan Bóg zabiera mnie samolotem w niebo, i jeszcze dokłada prezent w postaci dziesięciu miesięcy w Ekwadorze. Już jest pięknie. A to dopiero początek!
Ola Mazur
i powoli zaczynałam myśleć nad tym, co dalej z życiem zrobić. Nic konstruktywnego nie przychodziło mi do głowy, więc pytałam o moją przyszłość Pana Boga i czekałam na odpowiedź. W trzecim roku formacji oazowej odbywają się tzw. Szkoły Chrystusa – w naszej diecezji w postaci weekendowych spotkań. Na jednym z nich, w październiku, podeszła do mnie Jula (na tym blogu zwana Julitą)
i poprosiła o Rozmowę Na Osobności. Kiedy Jula podchodzi i prosi
o Rozmowę Na Osobności, zazwyczaj dzieją się rzeczy duże. Tak też było tym razem – Jula opowiedziała mi o swoim pragnieniu wyjazdu misyjnego i zapytała, jak z tym u mnie. I to był ten moment, w którym misyjne myśli z wnętrza mojej głowy wyskoczyły na zewnątrz. Później wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Odbyłam liczne konsultacje – najpierw i najwięcej z Panem Bogiem, poprzez modlitwę, rozważanie Jego Słowa, udział w Eucharystii; później z ludźmi, którzy doświadczenia misyjne mieli już za sobą. Decyzja zapadła dość szybko, Pan Bóg dał pewność, że to to, wszystkie myśli i pragnienia zostały zgłoszone, gdzie trzeba, i już mogłam zacząć oswajać się z myślami
o planach Bożych na mnie w dalekich krajach. Konkretnie
w Ekwadorze. Po podjęciu decyzji Pan Bóg postanowił mnie jeszcze trochę popróbować, potrzymał w niepewności. Pokój, lęk, radość, obawa, wielka chęć, wielka niechęć pojawiały się naprzemiennie; w międzyczasie zdałam maturę, zagrałam skrzypkowy dyplom, rozpoczęłam krakowskie studenckie życie, zaliczyłam pierwszy rok pedagogiki…
Teraz intensywnie czekam na wrzesień. Zawsze lubiłam wrzesień, bo to dziewiąty miesiąc, a w dziewiątym miesiącu rodzi się dużo wszystkiego, zazwyczaj dobrego. I ja też urodziłam się we wrześniu. Więc na dwudzieste urodziny Pan Bóg zabiera mnie samolotem w niebo, i jeszcze dokłada prezent w postaci dziesięciu miesięcy w Ekwadorze. Już jest pięknie. A to dopiero początek!
Ola Mazur