Kiedyś pomyślałam sobie, że z ludźmi jak z nitkami. Z mojego serca wychodzi dużo nitek, a każda z nich kończy się w sercu drugiego człowieka. Jeden człowiek, jedna nitka. Nitki są różne, bo różne są relacje z ludźmi. Jedne kolorowe, grube, wyraźne
i bardzo mocne. Inne cieńsze, krótsze, poszarzałe. Poplątane, poskręcane. Silne, ponadrywane, trwałe, poprzecierane.
Każda inna, bo z każdym człowiekiem inaczej.
Czasami nitki łączą się ze sobą, przeplatają, krzyżują. Ze wszystkich nitek powstaje obraz. Każda nitka zmienia jego wygląd. Najbardziej rzucają się w oczy te najbardziej kolorowe, najgrubsze i najmocniejsze. Te na wierzchu. Ale bez tych małych, bardziej szarych, cieniutkich, często niemal niewidocznych, obraz byłby o wiele uboższy. Nie byłoby tła, małych szczegółów, drobnych wykończeń. Obraz miałby spore braki. Każda nitka jest ważna. A im więcej nitek, tym jestem bogatsza.
Co ciekawe, nitki ciągle zmieniają wygląd. Niektóre robią się coraz trwalsze, nabierają kolorów. Inne szarzeją, powoli się przecierają. Cały czas zawiązują się też nowe. Wszystko rusza się, migocze, lśni. Obraz żyje.
Tak sobie kiedyś pomyślałam.
i bardzo mocne. Inne cieńsze, krótsze, poszarzałe. Poplątane, poskręcane. Silne, ponadrywane, trwałe, poprzecierane.
Każda inna, bo z każdym człowiekiem inaczej.
Czasami nitki łączą się ze sobą, przeplatają, krzyżują. Ze wszystkich nitek powstaje obraz. Każda nitka zmienia jego wygląd. Najbardziej rzucają się w oczy te najbardziej kolorowe, najgrubsze i najmocniejsze. Te na wierzchu. Ale bez tych małych, bardziej szarych, cieniutkich, często niemal niewidocznych, obraz byłby o wiele uboższy. Nie byłoby tła, małych szczegółów, drobnych wykończeń. Obraz miałby spore braki. Każda nitka jest ważna. A im więcej nitek, tym jestem bogatsza.
Co ciekawe, nitki ciągle zmieniają wygląd. Niektóre robią się coraz trwalsze, nabierają kolorów. Inne szarzeją, powoli się przecierają. Cały czas zawiązują się też nowe. Wszystko rusza się, migocze, lśni. Obraz żyje.
Tak sobie kiedyś pomyślałam.
Był wtorek, świeciło słońce, a Pan Indianin siedział na stołku i robił obraz z nitek. Patrząc, jak przeplata ze sobą kłębki różnych kolorów, przeciąga, przeciska i łączy, i jak z pojedynczych nitek tworzy się całość, przypomniałam sobie, co kiedyś pomyślałam. Że z ludźmi jak z nitkami. I wtedy sobie pomyślałam, że w Ekwadorze mój obraz bardzo się wzbogacił. Niektóre ze starych nitek zrobiły się mocniejsze, niektóre bardziej kolorowe, niektórym przeciągnięcie przez pół świata znacznie dodało wartości. Doszło też bardzo dużo nowych. Dużych, małych, grubych, cienkich, kolorowych, bezbarwnych. Całkiem wyjątkowych.
Estrella, lat osiem, posiadaczka najbardziej ciętego języka w całej parafii (a może i w całym Ekwadorze). Ale potrafi też zabrać do domu i opiekować się chorymi plebanijnymi kurczakami, a potem zapłakać nad ich śmiercią.
Pan z piekarni. Świadek Jehowy, którego odwiedzam prawie każdego ranka, żeby kupić bułki na śniadanie i usłyszeć, że będzie za nami bardzo tęsknił. A mówi to za każdym razem, dorzucając ukradkiem jedną gratisową bułkę do woreczka i plus dziesięć gratisowych punktów do rankingu dobrze rozpoczętego dnia.
Señora Kati, czyli po prostu nasza ekwadorska ciocia Kasia. Ciocia od pysznych obiadów i uśmiechów, zawsze otwartych drzwi i zawsze otwartego serca.
Brat William, Kolumbijczyk, pracujący w niedalekiej parafii, który po ciężkim meczu siedząc po turecku na boisku z uśmiechem opowiada o tym, jak swoje powołanie zakonne odkrył w internecie.
Pan ze sklepu na rogu, który pyta, jak powiedzieć „mleko” po polsku, dzięki czemu cała kolejka mruczy pod nosem „mleko, mleko, mleko…”.
María i Maricela. Oficjalnie kucharki-wolontariuszki w parafialnej stołówce, nieoficjalnie nasze ekwadorskie mamy i współsiostry w naszym nieoficjalnym, nieistniejącym, czteroosobowym ekwadorskim zakonie. Zawsze odkładają dla nas coś dobrego, a potem wręczają nam to razem z miłym słowem, żarcikiem i informacją, że w zamrażarce czeka na nas nasz ulubiony sok pomarańczowy.
Agustin, który na każde powitanie, każde pożegnanie i każdą bliżej nieokreśloną okazję krzyczy radosne „kocham cię!” – pierwsze słowa, jakich nauczył się po polsku.
Don Alejo, czyli po prostu pan Olek. Miejscowy przywódca wspólnoty, katecheta, kantor, a przy tym największy śmieszek w całym La Unión.
Cris. Trzylatek, który codziennie przybiera postać innego superbohatera i ratuje świat przez zagładą. A przynajmniej przed niebezpieczeństwem nudy i braku uśmiechu.
Asia i Dawid, których ostatnio pożegnałyśmy, bo wyjechali do Polski trzy tygodnie temu. (I których SERDECZNIE POZDRAWIAMY!)
Polscy księża-misjonarze, pracujący w Ekwadorze. Ksiądz Wiesiek, który przyjął nas na swoją parafię. Ksiądz Tomek, przywożący własnoręcznie wykonane serniki na święta. Ksiądz Rafał, najkochańszy misjonarz w Ekwadorze, choć teraz już służy na Kubie. Ksiądz Szymek, który też lubi śpiewać, więc stworzyliśmy czterogłos. Ksiądz Darek, który tak nam przypomina naszego oazowego księdza Daniela, że poczułyśmy się jak w domu.
Dużo, dużo, całe tłumy osób. Jeden człowiek, jedna nitka. Dużo nitek łączących serca.
Czasami jest tak, że niektóre nitki krzyżują się ze sobą w całkiem wyjątkowy sposób.
I wtedy jest wspólnota.
Estrella, lat osiem, posiadaczka najbardziej ciętego języka w całej parafii (a może i w całym Ekwadorze). Ale potrafi też zabrać do domu i opiekować się chorymi plebanijnymi kurczakami, a potem zapłakać nad ich śmiercią.
Pan z piekarni. Świadek Jehowy, którego odwiedzam prawie każdego ranka, żeby kupić bułki na śniadanie i usłyszeć, że będzie za nami bardzo tęsknił. A mówi to za każdym razem, dorzucając ukradkiem jedną gratisową bułkę do woreczka i plus dziesięć gratisowych punktów do rankingu dobrze rozpoczętego dnia.
Señora Kati, czyli po prostu nasza ekwadorska ciocia Kasia. Ciocia od pysznych obiadów i uśmiechów, zawsze otwartych drzwi i zawsze otwartego serca.
Brat William, Kolumbijczyk, pracujący w niedalekiej parafii, który po ciężkim meczu siedząc po turecku na boisku z uśmiechem opowiada o tym, jak swoje powołanie zakonne odkrył w internecie.
Pan ze sklepu na rogu, który pyta, jak powiedzieć „mleko” po polsku, dzięki czemu cała kolejka mruczy pod nosem „mleko, mleko, mleko…”.
María i Maricela. Oficjalnie kucharki-wolontariuszki w parafialnej stołówce, nieoficjalnie nasze ekwadorskie mamy i współsiostry w naszym nieoficjalnym, nieistniejącym, czteroosobowym ekwadorskim zakonie. Zawsze odkładają dla nas coś dobrego, a potem wręczają nam to razem z miłym słowem, żarcikiem i informacją, że w zamrażarce czeka na nas nasz ulubiony sok pomarańczowy.
Agustin, który na każde powitanie, każde pożegnanie i każdą bliżej nieokreśloną okazję krzyczy radosne „kocham cię!” – pierwsze słowa, jakich nauczył się po polsku.
Don Alejo, czyli po prostu pan Olek. Miejscowy przywódca wspólnoty, katecheta, kantor, a przy tym największy śmieszek w całym La Unión.
Cris. Trzylatek, który codziennie przybiera postać innego superbohatera i ratuje świat przez zagładą. A przynajmniej przed niebezpieczeństwem nudy i braku uśmiechu.
Asia i Dawid, których ostatnio pożegnałyśmy, bo wyjechali do Polski trzy tygodnie temu. (I których SERDECZNIE POZDRAWIAMY!)
Polscy księża-misjonarze, pracujący w Ekwadorze. Ksiądz Wiesiek, który przyjął nas na swoją parafię. Ksiądz Tomek, przywożący własnoręcznie wykonane serniki na święta. Ksiądz Rafał, najkochańszy misjonarz w Ekwadorze, choć teraz już służy na Kubie. Ksiądz Szymek, który też lubi śpiewać, więc stworzyliśmy czterogłos. Ksiądz Darek, który tak nam przypomina naszego oazowego księdza Daniela, że poczułyśmy się jak w domu.
Dużo, dużo, całe tłumy osób. Jeden człowiek, jedna nitka. Dużo nitek łączących serca.
Czasami jest tak, że niektóre nitki krzyżują się ze sobą w całkiem wyjątkowy sposób.
I wtedy jest wspólnota.
Teraz trochę o osobach, z których nitkami skrzyżowały się nasze nitki, i z których powstała nasza ekwadorska wspólnota.
JOCELYNE.
Osiemnastoletnia przyszła pani inżynier. Póki co, studentka ucząca się w jednym z pobliskich miast, Mancie. Kiedy akurat nie studiuje, więcej czasu spędza na naszej launiońskiej plebanii niż w swoim launiońskim domu. Jej mama pyta, kiedy przeniesie swoje łóżko do kościoła.
YULIXA.
Jak na zdjęciu. Dziewczyna-uśmiech. Nie wiem, czy z jej ust padło kiedyś zdanie wypowiedziane bez uśmiechu. Ja nie widziałam. Tegoroczna absolwentka colegio w Pueblo Nuevo, właśnie wyszła w świat, aby zacząć studia.
GEMA.
Szkolna przyjaciółka Yulixy. Colegio ukończyła jako najlepsza uczennica w swoim roczniku. Ważnym jest też fakt, że lubi czytać książki – a to u znajomych nam Ekwadorczyków nieczęste. Wcześniej katechetka w swojej wspólnocie, od niedawna świeżo upieczona studentka w Mancie.
YAJAIRA.
Mistrzyni ciętego żartu wypowiedzianego znienacka. Na dodatek robi to z najniewinniejszym uśmiechem świata, przez co za każdym razem jestem tak samo zaskoczona żartem i nie mogę uwierzyć, że padł on z ust tej słodkiej dziewczynki. Poza obmyślaniem ciętych żartów ostatnimi czasy zajmowała się kończeniem colegio.
ARIEL.
Choć wszedł do naszej grupki najpóźniej, to od razu z klasą. Jego pierwszym zadaniem było wcielenie się w rolę anioła i stanie bez ruchu przez niemal całe przedstawienie. Z pochyloną głową i zamkniętymi oczami. Jeśli tym się do nas nie zraził, śmiało możemy przypuszczać, że nie zrazi się już niczym. Wszedł i jest z nami do dziś.
GUIDO.
To z jego powodu na naszą wspólnotkę mówi się czasem „grupa młodzieżowa i Guido”. Wciąż jeszcze nie chce nam powiedzieć, jak wyglądał świat za czasów Jezusa, ale mocno wierzymy, że doczekamy tych opowieści. Z racji zaawansowanego wieku piastuje już funkcję przewodnika jednej z wspólnot naszej parafii. Oprócz tego jest katechetą, fryzjerem, człowiekiem, który wie o co chodzi w prądach, wodach, rurach i kablach, przyjacielem lokalnych dzieci i młodzieży oraz posiadaczem usposobienia typu „radosny skowronek”. Tak naprawdę nie jest AŻ TAK stary.
DAYANA.
Jedna trzecia młodszej części naszej wspólnoty. Do niedawna szefowa ministrantów (oprócz ministrantów mamy tu też ministrantki, proszę się nie gorszyć, to są misje!), z ubiegłą niedzielą rozpoczęła karierę katechetki. Dziewczyna z charakterem i z dobrym sercem.
MAITE.
Podobnie jak Dayana, do niedawna aktywna ministrantka, od niedzieli katechetka pracująca z najmłodszymi dziećmi naszej parafii. Szefowa niedawno powstałej parafialnej grupy młodzieżowej.
ALAN.
Jedenastolatek, u nas najmłodszy z najmłodszych. Mało mówi, dużo jest. Czasem potrafi być bardzo intensywnie i dającosięweznaki, a potem na pytanie
„Alan, czemu zachowujesz się jak dziecko?!” odpowiedzieć najoczywistszym: „bo jestem dzieckiem!”. No i w sumie racja.
To mniej-więcej cały skład. Z nimi spotykamy się najczęściej, z nimi przedsięwziujemy różne przedsięwzięcia. Zaczęliśmy w listopadzie, przeszliśmy przez maraton rekolekcji dla dzieci przed pierwszą komunią i bierzmowaniem (trochę o tym pisałyśmy we wcześniejszych wpisach) i przedstawiliśmy kilka przedstawień. W międzyczasie spotykaliśmy się w różnych okolicznościach i celach, czasem formacyjnych, czasem towarzyskich.
Tak zaczynaliśmy. Pierwsze wspólne zdjęcie. Pierwsze rekolekcje. Pierwsza wspólna akcja.
Po grudniu i po ostatnich rekolekcjach z tej serii skończyliśmy czas bardzo intensywnego przebywania ze sobą. Przyszły Święta, przyszedł Nowy Rok. Już nie robiliśmy wielkich kilkudniowych akcji co tydzień. Od stycznia wielkie akcje mamy średnio raz w miesiącu. A między akcjami spotykamy się, trochę dla formacji (choć tak naprawdę przygotowanie i przeprowadzenie każdej akcji to najlepsza formacja), trochę dla towarzystwa, a trochę dla przygotowania kolejnego wydarzenia.
AKCJA STYCZNIOWA.
To było coś wspaniałego. To było coś, co chyba każdy wspomina z uśmiechem i z myślą: ooo, wtedy to było…!
Ksiądz Tomek, proboszcz sąsiedniej parafii, zaprosił nas na poprowadzenie rekolekcje dla młodzieży przed bierzmowaniem. Mieliśmy jeden dzień do zapełnienia i całkiem wolną rękę. Wygłosiliśmy kerygmat. Pośpiewaliśmy, potańczyliśmy. Przedstawiliśmy pantomimę – Lifehosue. Opowiadaliśmy, co Pan Jezus zrobił w życiu każdego z nas. Mówiliśmy o wspólnocie. Asia i Dawid powiedzieli o wierności, o małżeństwie. Modliliśmy się. Na koniec pokazaliśmy przedstawienie, o tyle ciekawe, że kilkukrotnie przerywane w trakcie. Przerwy były po to, żeby porozmawiać z młodzieżą o tym, co właśnie zobaczyli i o tym, jaką decyzję powinien podjąć główny bohater. Tą formą zdobyliśmy powszechne uznanie.
Wbrew pozorom, to, co zrobiliśmy czy powiedzieliśmy w ciągu tego dnia, nie było najważniejsze. Najważniejsze było to, że byliśmy razem, i że byliśmy dla Jezusa. I że ci młodzi to zobaczyli - że jak jest wspólnota, to jest radość, jest jedność i dużo miłości. To było coś wspaniałego.
To było coś wspaniałego. To było coś, co chyba każdy wspomina z uśmiechem i z myślą: ooo, wtedy to było…!
Ksiądz Tomek, proboszcz sąsiedniej parafii, zaprosił nas na poprowadzenie rekolekcje dla młodzieży przed bierzmowaniem. Mieliśmy jeden dzień do zapełnienia i całkiem wolną rękę. Wygłosiliśmy kerygmat. Pośpiewaliśmy, potańczyliśmy. Przedstawiliśmy pantomimę – Lifehosue. Opowiadaliśmy, co Pan Jezus zrobił w życiu każdego z nas. Mówiliśmy o wspólnocie. Asia i Dawid powiedzieli o wierności, o małżeństwie. Modliliśmy się. Na koniec pokazaliśmy przedstawienie, o tyle ciekawe, że kilkukrotnie przerywane w trakcie. Przerwy były po to, żeby porozmawiać z młodzieżą o tym, co właśnie zobaczyli i o tym, jaką decyzję powinien podjąć główny bohater. Tą formą zdobyliśmy powszechne uznanie.
Wbrew pozorom, to, co zrobiliśmy czy powiedzieliśmy w ciągu tego dnia, nie było najważniejsze. Najważniejsze było to, że byliśmy razem, i że byliśmy dla Jezusa. I że ci młodzi to zobaczyli - że jak jest wspólnota, to jest radość, jest jedność i dużo miłości. To było coś wspaniałego.
AKCJA LUTOWA.
Z akcją lutową było tak, że się nie odbyła. To była niedziela. Były ciemne chmury, burza i deszcz. Ale to nie taki deszcz, o którym myślisz. To był deszcz Ameryki Południowej, deszcz równikowy, to była rzeka z nieba. I w takich warunkach, niedzielnym burzliwym popołudniem, spotkaliśmy się, żeby przygotować przedstawienie na wieczór. Wieczorem miały się zjechać małżeństwa z terenu całej parafii, aby podczas Mszy odnowić swoje przyrzeczenia małżeńskie. A po Mszy wieczerza, tańce, nasz teatr i tego typu atrakcje. Chcieliśmy zrobić przedstawienie z przerwami, jak dla bierzmowanych, ale musieliśmy zmienić fabułę, żeby pokazać i porozmawiać o problemach w małżeństwie, a nie o problemach młodzieży. Czas był krótki, pracy dużo, małżeństwa się zjeżdżają, deszcz leje, sporo zamieszania. Kilkanaście minut przed Mszą nic jeszcze nie było gotowe. Ale, na nasze szczęście, w Ekwadorze „punktualność” to pojęcie względne, więc i Msza się przesunęła. Tak o półtorej godziny. I była długa, bo i małżeństw do odnowienia dużo, a potem skomplikowane procesy przemieszczania się z kościoła do auli, czekanie na uroczystą kolację, jedzenie, jeszcze więcej jedzenia… W tym czasie nasza sytuacja się skomplikowała. Aktorzy zaczęli się wykruszać, bo była już późna noc, ciemności, drogi do domu zalane. Wyjazd, który planowałyśmy na następny dzień, nagle przełożył się na burzliwą niedzielną noc i nie mogłyśmy nic z tym zrobić. Problemy rosły i koniec końców przedstawienie się nie odbyło. Taka to była akcja lutowa.
Z akcją lutową było tak, że się nie odbyła. To była niedziela. Były ciemne chmury, burza i deszcz. Ale to nie taki deszcz, o którym myślisz. To był deszcz Ameryki Południowej, deszcz równikowy, to była rzeka z nieba. I w takich warunkach, niedzielnym burzliwym popołudniem, spotkaliśmy się, żeby przygotować przedstawienie na wieczór. Wieczorem miały się zjechać małżeństwa z terenu całej parafii, aby podczas Mszy odnowić swoje przyrzeczenia małżeńskie. A po Mszy wieczerza, tańce, nasz teatr i tego typu atrakcje. Chcieliśmy zrobić przedstawienie z przerwami, jak dla bierzmowanych, ale musieliśmy zmienić fabułę, żeby pokazać i porozmawiać o problemach w małżeństwie, a nie o problemach młodzieży. Czas był krótki, pracy dużo, małżeństwa się zjeżdżają, deszcz leje, sporo zamieszania. Kilkanaście minut przed Mszą nic jeszcze nie było gotowe. Ale, na nasze szczęście, w Ekwadorze „punktualność” to pojęcie względne, więc i Msza się przesunęła. Tak o półtorej godziny. I była długa, bo i małżeństw do odnowienia dużo, a potem skomplikowane procesy przemieszczania się z kościoła do auli, czekanie na uroczystą kolację, jedzenie, jeszcze więcej jedzenia… W tym czasie nasza sytuacja się skomplikowała. Aktorzy zaczęli się wykruszać, bo była już późna noc, ciemności, drogi do domu zalane. Wyjazd, który planowałyśmy na następny dzień, nagle przełożył się na burzliwą niedzielną noc i nie mogłyśmy nic z tym zrobić. Problemy rosły i koniec końców przedstawienie się nie odbyło. Taka to była akcja lutowa.
AKCJA MARCOWA, A WŁAŚCIWIE DWIE.
PIERWSZA. Przygotowanie przedstawienia na Środę Popielcową o kuszeniu Jezusa. W tym celu spotkaliśmy się tydzień wcześniej. Nauczone lutowym deszczowym doświadczeniem, tym razem zaprosiłyśmy naszych ziomeczków na noc. Zaczęliśmy od wspólnego rozważania fragmentu Ewangelii o Jezusie na pustyni, a potem próbowaliśmy go przedstawić. Tak po prostu, że idzie Jezus po pustyni, modli się, a potem przychodzi Szatan i kusi. Taka prosta rzecz zajęła nam całe popołudnie i wieczór. Za to co się nagadaliśmy, naśmialiśmy i najedliśmy, to nasze. A i na Mszę Świętą znalazł się czas. W niedzielę przygotowaliśmy jeszcze część dekoracji i pozostało nam tylko przedstawić owoce naszej pracy. Okazji do tego mieliśmy dużo, bo ksiądz miał msze w czterech różnych wioskach. Więc i my wzięliśmy udział w czterech mszach i przedstawiliśmy nasze dzieło cztery razy. Ostatecznie tak nam się spodobało, że powtórzyliśmy to samo na kilku mszach w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu.
PIERWSZA. Przygotowanie przedstawienia na Środę Popielcową o kuszeniu Jezusa. W tym celu spotkaliśmy się tydzień wcześniej. Nauczone lutowym deszczowym doświadczeniem, tym razem zaprosiłyśmy naszych ziomeczków na noc. Zaczęliśmy od wspólnego rozważania fragmentu Ewangelii o Jezusie na pustyni, a potem próbowaliśmy go przedstawić. Tak po prostu, że idzie Jezus po pustyni, modli się, a potem przychodzi Szatan i kusi. Taka prosta rzecz zajęła nam całe popołudnie i wieczór. Za to co się nagadaliśmy, naśmialiśmy i najedliśmy, to nasze. A i na Mszę Świętą znalazł się czas. W niedzielę przygotowaliśmy jeszcze część dekoracji i pozostało nam tylko przedstawić owoce naszej pracy. Okazji do tego mieliśmy dużo, bo ksiądz miał msze w czterech różnych wioskach. Więc i my wzięliśmy udział w czterech mszach i przedstawiliśmy nasze dzieło cztery razy. Ostatecznie tak nam się spodobało, że powtórzyliśmy to samo na kilku mszach w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu.
DRUGA. Najbardziej szalona ze wszystkich naszych akcji w Ekwadorze. Postanowiłyśmy zrobić dzieciom, które w marcu i kwietniu miały wakacje, pięciodniowe rekolekcje, mocno oparte na Oazie Ewangelizacji. Nie miałyśmy przetłumaczonych konspektów, podręcznika, żadnych materiałów, warunków mieszkalnych w budynku w którym miały się odbyć rekolekcje, animatorów, którzy wcześniej przeżyli Oazę Ewangelizacji, ani nawet kapłana, bo nasz ks. Wiesiek wyjechał w tym czasie do USA. W takich momentach myślisz sobie: misje! I wiesz z całą pewnością, że to nie ty robisz, tylko wszystko to robi Duch Święty. I zrobił.
Znów zaprosiłyśmy naszą grupkę na pracowity weekend, i pracowaliśmy tym razem dużo ciężej. Podczas przygotowania największe uznanie zdobyła część praktyczna – musieliśmy pobawić się w każdą zabawę zaplanowaną na pogodne wieczory – przecież nie możemy przekazać czegoś, czego sami nie przeżyliśmy. ;) Ale nawet ta zabawa była pracą. Pracowaliśmy, żeby to były dobre rekolekcje. I były. Z uczestnikami w wieku 2-18 lat, z częstymi brakami wody i prądu, z wieloma rzeczami na pierwszy rzut oka nie do przeskoczenia. Duch Święty nie ma takich granic. Miałyśmy też taki chytry plan, że zrobimy rekolekcje dla dzieci, ale to przecież będą też rekolekcje dla animatorów, dla naszej wspólnoty. Oni jeszcze nie wiedzieli, ale padli ofiarą naszego podstępu, i tak naprawdę wszyscy: i dzieci, i animatorzy, byliśmy uczestnikami.
Czasami ogarniały nas wątpliwości, czy tym razem nie przesadziłyśmy, czy to nie był jakiś akt szaleństwa z naszej strony. Jeśli też tak myślisz, to czytaj dalej. Każdego dnia podczas Oazy Ewangelizacji omawiane jest spotkanie Jezusa z jakąś postacią ewangeliczną. Nikodem, jawnogrzesznica, paralityk… O tej postaci mówimy przez cały dzień, przyglądamy się dokładnie jej spotkaniu z Jezusem, podczas Mszy (a jak się nie ma księdza, to celebracji) jest czytana Ewangelia mówiąca o danej postaci. Drugiego dnia naszych rekolekcji, jako że była to niedziela, do Pueblo Nuevo (tam przeżywaliśmy Oazę) przyjechał ksiądz, który zgodził się zastąpić w tym dniu ks. Wieśka z mszami niedzielnymi. Ponieważ była to Msza z ludem, liturgia słowa była z niedzieli, nie z naszych rekolekcji. Ksiądz zaczął czytać Ewangelię. Po pierwszym zdaniu popatrzyłyśmy się na siebie szeroko otwartymi oczami. To była Ewangelia o Samarytance – postaci, o której właśnie tego dnia mówiliśmy na naszych rekolekcjach. I o tej samej Samarytance tej niedzieli mówił cały Kościół powszechny. Czujesz to? My czułyśmy bardzo.
Znów zaprosiłyśmy naszą grupkę na pracowity weekend, i pracowaliśmy tym razem dużo ciężej. Podczas przygotowania największe uznanie zdobyła część praktyczna – musieliśmy pobawić się w każdą zabawę zaplanowaną na pogodne wieczory – przecież nie możemy przekazać czegoś, czego sami nie przeżyliśmy. ;) Ale nawet ta zabawa była pracą. Pracowaliśmy, żeby to były dobre rekolekcje. I były. Z uczestnikami w wieku 2-18 lat, z częstymi brakami wody i prądu, z wieloma rzeczami na pierwszy rzut oka nie do przeskoczenia. Duch Święty nie ma takich granic. Miałyśmy też taki chytry plan, że zrobimy rekolekcje dla dzieci, ale to przecież będą też rekolekcje dla animatorów, dla naszej wspólnoty. Oni jeszcze nie wiedzieli, ale padli ofiarą naszego podstępu, i tak naprawdę wszyscy: i dzieci, i animatorzy, byliśmy uczestnikami.
Czasami ogarniały nas wątpliwości, czy tym razem nie przesadziłyśmy, czy to nie był jakiś akt szaleństwa z naszej strony. Jeśli też tak myślisz, to czytaj dalej. Każdego dnia podczas Oazy Ewangelizacji omawiane jest spotkanie Jezusa z jakąś postacią ewangeliczną. Nikodem, jawnogrzesznica, paralityk… O tej postaci mówimy przez cały dzień, przyglądamy się dokładnie jej spotkaniu z Jezusem, podczas Mszy (a jak się nie ma księdza, to celebracji) jest czytana Ewangelia mówiąca o danej postaci. Drugiego dnia naszych rekolekcji, jako że była to niedziela, do Pueblo Nuevo (tam przeżywaliśmy Oazę) przyjechał ksiądz, który zgodził się zastąpić w tym dniu ks. Wieśka z mszami niedzielnymi. Ponieważ była to Msza z ludem, liturgia słowa była z niedzieli, nie z naszych rekolekcji. Ksiądz zaczął czytać Ewangelię. Po pierwszym zdaniu popatrzyłyśmy się na siebie szeroko otwartymi oczami. To była Ewangelia o Samarytance – postaci, o której właśnie tego dnia mówiliśmy na naszych rekolekcjach. I o tej samej Samarytance tej niedzieli mówił cały Kościół powszechny. Czujesz to? My czułyśmy bardzo.
AKCJA KWIETNIOWA.
Czyli przygotowanie wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej. Jako że nasza wspólnotka składa się z osób służących w różnych wioskach parafii, i na drodze krzyżowej w La Unión ostało się nas niewiele, zaprosiliśmy do współpracy lokalną grupę młodzieżową i ministrantów. Równocześnie w Pueblo Nuevo zebrała się grupa „naszych” i tam też udało się odtworzyć drogę krzyżową. W obu wioskach bardzo spektakularną. Kilkukilometrowa droga w pełnym słońcu, Jezus, niosący ciężki krzyż, później na tym krzyżu powieszony (do przebijania dłoni gwoźdźmi nie doszło, powiesiliśmy Jezusa na sznurkach), tłum postaci w strojach starożytnego ludu izraelskiego (no, prawie...), żołnierze z biczami, płaczące niewiasty… Z pewnością było na co popatrzeć. To był Wielki Piątek.
A tydzień później, podczas nowenny przed świętem św. Jerzego, patrona naszej parafii, udało się nam wystawić przedstawienie przygotowane w lutym na spotkanie z małżeństwami. Co prawda skład grupy trochę się zmienił, a treść przedstawienia została zapomniana, więc musieliśmy przygotować wszystko od początku, ale koniec końców przedstawiliśmy wszystko, co mieliśmy w planach.
Czyli przygotowanie wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej. Jako że nasza wspólnotka składa się z osób służących w różnych wioskach parafii, i na drodze krzyżowej w La Unión ostało się nas niewiele, zaprosiliśmy do współpracy lokalną grupę młodzieżową i ministrantów. Równocześnie w Pueblo Nuevo zebrała się grupa „naszych” i tam też udało się odtworzyć drogę krzyżową. W obu wioskach bardzo spektakularną. Kilkukilometrowa droga w pełnym słońcu, Jezus, niosący ciężki krzyż, później na tym krzyżu powieszony (do przebijania dłoni gwoźdźmi nie doszło, powiesiliśmy Jezusa na sznurkach), tłum postaci w strojach starożytnego ludu izraelskiego (no, prawie...), żołnierze z biczami, płaczące niewiasty… Z pewnością było na co popatrzeć. To był Wielki Piątek.
A tydzień później, podczas nowenny przed świętem św. Jerzego, patrona naszej parafii, udało się nam wystawić przedstawienie przygotowane w lutym na spotkanie z małżeństwami. Co prawda skład grupy trochę się zmienił, a treść przedstawienia została zapomniana, więc musieliśmy przygotować wszystko od początku, ale koniec końców przedstawiliśmy wszystko, co mieliśmy w planach.
To była nasza ostatnia akcja. A teraz jest maj. Dziewczyny wyjechały na studia, z całej naszej grupki ostała się malutka garstka. Przed nami też coraz wyraźniej rysuje się wizja pakowania walizek i wzbicia się ponad chmury. Mamy nadzieję, że to jeszcze nie koniec spotkań z naszą wspólnotą, ale już teraz jesteśmy im bardzo wdzięczne za ostatnie pół roku. Widzimy, jak zmieniają się ich serca, widzimy, jak zmieniają się nasze. Stało się dużo dobrego, wciąż się dzieje.
Tak, jak się dzieje, gdy ludzie spotykają się razem, żeby spotkać się z Jezusem.
Tak, jak się dzieje, gdy ludzie spotykają się razem, żeby spotkać się z Jezusem.
"Uwielbiajcie ze mną Pana, imię Jego WSPÓLNIE wywyższajmy!" Ps 34, 4