Hej w nowym roku!
Jak obiecałyśmy, tak piszemy. Trochę o tym, co w ostatnim miesiącu. Zapraszamy! :)
Idziemy na misje.
Jak się okazuje, będąc na misjach, można iść na misje. To i my poszłyśmy! Na czym polegają misje? W poniedziałek rano Padre wywozi nas do jednej z wiosek należących do naszej parafii, i odjeżdża. Jedna wioska, jedna misjonarka. Przez trzy dni mieszkamy z rodziną ekwadorską, w ekwadorskim domku, z ekwadorskimi warunkami. Razem z grupą katechistów (czyli osób odpowiedzialnych za wspólnotę w danej wiosce) chodzimy od domu do domu, zapraszając mieszkańców Prosperiny, Tachueli czy San Juan - bo właśnie tam w grudniu robiłyśmy misje - do uczestnictwa w nabożeństwach czy też w nowennie przed Bożym Narodzeniem. Mierzymy się z długą drogą, słońcem, językiem hiszpańskim (chociaż z tym idzie nam coraz lepiej i lepiej!), bambusowymi mostkami i drutami kolczastymi.
Niektóre chatki wydają się być naprawdę"na końcu świata" - długa, długa droga przez pola i pastwiska, wysoka góra, rzeka, chwiejny mostek, następna góra, jeszcze następna, i na szczycie następnej samotny domek, ogrodzony drutem kolczastym. W ogrodzeniu czasami brakuje bramki, więc gdy próbuje się przecisnąć między drutami niezbyt uważnie, można wzbogacić się o dziurę w bluzce. A na drogach nie brakuje dziur i kamieni, więc można wzbogacić się o kilka siniaków. Mamy jedno i drugie!
Mieszkańcy wiosek są zazwyczaj bardzo serdeczni - zapraszają nas do domów, częstują obiadem (odmówić nie wypada, pięć obiadów w jeden dzień stało się faktem), rozmawiają, zadają dużo pytań (moje ulubione: czy jesteśmy zakonnicami? dlaczego jesteśmy takie białe?! ;) ). Wieczorem każdego dnia pomagamy w przygotowaniu i przeprowadzeniu nabożeństwa - celebracji Słowa Bożego czy nowenny. Czytanie Ewangelii z ambony czy mówienie "kazania" już nam niestraszne. Czasami udaje się też zorganizować spotkanie dla dzieci, trochę z nimi pośpiewać, pograć na gitarze. Mamy też okazję usłyszeć tradycyjne ekwadorskie kolędy, śpiewane jeszcze przed Bożym Narodzeniem, czy pooglądać ekwadorskie szopki. Niektóre naprawdę ciekawe.
Za nami misje w trzech wioskach, kolejne w planach. Wyzwanie przyjęte!
Niektóre chatki wydają się być naprawdę"na końcu świata" - długa, długa droga przez pola i pastwiska, wysoka góra, rzeka, chwiejny mostek, następna góra, jeszcze następna, i na szczycie następnej samotny domek, ogrodzony drutem kolczastym. W ogrodzeniu czasami brakuje bramki, więc gdy próbuje się przecisnąć między drutami niezbyt uważnie, można wzbogacić się o dziurę w bluzce. A na drogach nie brakuje dziur i kamieni, więc można wzbogacić się o kilka siniaków. Mamy jedno i drugie!
Mieszkańcy wiosek są zazwyczaj bardzo serdeczni - zapraszają nas do domów, częstują obiadem (odmówić nie wypada, pięć obiadów w jeden dzień stało się faktem), rozmawiają, zadają dużo pytań (moje ulubione: czy jesteśmy zakonnicami? dlaczego jesteśmy takie białe?! ;) ). Wieczorem każdego dnia pomagamy w przygotowaniu i przeprowadzeniu nabożeństwa - celebracji Słowa Bożego czy nowenny. Czytanie Ewangelii z ambony czy mówienie "kazania" już nam niestraszne. Czasami udaje się też zorganizować spotkanie dla dzieci, trochę z nimi pośpiewać, pograć na gitarze. Mamy też okazję usłyszeć tradycyjne ekwadorskie kolędy, śpiewane jeszcze przed Bożym Narodzeniem, czy pooglądać ekwadorskie szopki. Niektóre naprawdę ciekawe.
Za nami misje w trzech wioskach, kolejne w planach. Wyzwanie przyjęte!
misja: pierogi
Z kapusty i z ziemniaków. I jeszcze barszcz, gołąbki, uszka z grzybami, ryba w cieście, pierniczki, smażone banany i sok z mango, papai, ananasów, bananów, pomarańczy i co nam wpadło pod ręce. A wpadło dużo. Mimo, że nadchodzących Świąt nie było czuć ani trochę, wierzyliśmy w to, że jednak będą i postanowiliśmy się trochę przygotować (i trochę pogotować). Na szczęście w przedświatecznym czasie było nas dużo, więc nie zginęłyśmy w odmętach ziemniaków i kapusty.
W filmiku trochę o tym, co tam się właściwie działo. (filmik jak zwykle nieogarnięty, nie jesteśmy mistrzami kamery i reżyserii. kiedyś się uda!)
W filmiku trochę o tym, co tam się właściwie działo. (filmik jak zwykle nieogarnięty, nie jesteśmy mistrzami kamery i reżyserii. kiedyś się uda!)
Równolegle z pracami w kuchni trwały też prace w naszym kościele. Ania i Karol, ze sporą pomocą Asi i Dawida, i z mniejszą Juli i Oli, dokonywali w prezbiterium cudów przemiany. Zapowiadało się rewolucyjnie.
I w kuchni, i w kościele prace były intensywne, wszyscy chcieliśmy zdążyć przed Świętami. W końcu, w dzień wigilii, nadszedł TEN MOMENT. Pierogi zalepione, ryby w cieście utopione, ściany pomalowane, rusztowanie zdjęte. Udało się! :)
I w kuchni, i w kościele prace były intensywne, wszyscy chcieliśmy zdążyć przed Świętami. W końcu, w dzień wigilii, nadszedł TEN MOMENT. Pierogi zalepione, ryby w cieście utopione, ściany pomalowane, rusztowanie zdjęte. Udało się! :)
świętujemy
Godzina 22. Barszcz stoi na ogniu, pierogi na patelniach, sok w dzbanku, wszystko gotowe. Nasz plebanijny "salon" wyjątkowo ładny, my też wyglądamy tak jakoś trochę przyzwoiciej niż zwykle. Czekamy jeszcze na księdza, który odprawia ostatnią Mszę tego dnia, i zaczynamy Wigilię. Był opłatek, było sianko, dwanaście dań, kolędy. A o północy najlepsze - polska pasterka! Po ponad trzech miesiącach dziwnie (i pięknie!) było uczestniczyć w polskiej Mszy Świętej. I to od razu pasterka. Po Ewangelii zamiast kazania każdy z nas dzielił się tym, co było dla niego najważniejsze w czytanym fragmencie o narodzeniu Jezusa. Wszyscy doszliśmy do podobnych wniosków - że jesteśmy trochę jak pastuszkowie. Paśli sobie spokojnie swoje owieczki, i nic nie wskazywało na to, że gdzieś obok rodzi się Zbawiciel. I nagle śpiewy, aniołowie, dużo światła, gloria; w jednym momencie dowiedzieli się, że na ciemnej ziemi narodziło się Światło, że przyszedł do nich Zbawiciel. Troszkę jak my - w Ekwadorze, mimo adwentu, ciężko było czuć zbliżające się Święta. Chociaż wszyscy wiemy, że w Bożym Narodzeniu chodzi właśnie o narodzenie się Boga, to jednak ciężko przeskoczyć to, że pogoda jest bardziej lipcowa niż grudniowa (pastorałka "jest taki dzień, bardzo ciepły, choć grudniowy" stała się prawdą!), że nie ma tylu przygotowań świątecznych, że nie jest tak rodzinnie jak zawsze. A podczas pasterki nagle do wszystkich dotarło, że właśnie teraz to się dzieje, że Jezus właśnie się urodził. Może dlatego, że nagle tyle polskości, a może dlatego, że Jezus naprawdę się w nas narodził. Piękny czas. :)
W świąteczne dni mieliśmy też okazję podzielić się naszą radością z innymi. Ekwadorska pani doktor, pracująca w La Union, przygotowała z rodziną kilkadziesiąt paczek świątecznych, głównie z jedzeniem, i poprosiła nas o rozdanie ich najbiedniejszym rodzinom z naszej parafii. Przez kilka dni jeździliśmy po wioskach, odwiedzając najbiedniejsze domy i wręczając świąteczne paczki. Rozmawialiśmy z ludźmi, śpiewaliśmy ekwadorskie kolędy, widzieliśmy dużo radości i wdzięczności.
Odwiedzili nas też polcy księża misjonarze, pracujący w sąsiednich parafiach. Dużo pierogów, barszczu i kolędowania. Święta! :)
Poniżej filmik autorstwa Dawida Cupiała - tak było!
Odwiedzili nas też polcy księża misjonarze, pracujący w sąsiednich parafiach. Dużo pierogów, barszczu i kolędowania. Święta! :)
Poniżej filmik autorstwa Dawida Cupiała - tak było!
w nowym roku
Nowy Rok rozpoczęliśmy pobożnie - Mszą Świętą w środku sylwestrowej nocy. Po Mszy razem z naszymi ekwadorskimi przyjaciółmi spaliliśmy kukłę symbolizującą Stary Rok, razem z naszymi listami radości i smutków, które się wydarzyły w 2016 roku. Taki ekwadorski zwyczaj, bardzo popularny. Żeby było bardziej spektakularnie, Karol podpalił naszą kukłę ziejąc ogniem - taka mała sensacja. Później było dużo rozmawiania, rzucania się świerszczami, tańczenia na rynku., bycia ze sobą.
3. stycznia w naszej parafii zrobiło się jeszcze bardziej polsko - w tym roku spotkanie polskich misjonarzy pracujących w Ekwadorze odbyło się właśnie w La Union. Dużo schabowych, dużo mielonych, dużo barszczu, dużo gołąbków, dużo bigosu, dużo serników, dużo pracy, dużo radości. Spotkanie rozpoczęło się uroczystą Mszą z uczestnictwem wszystkich polskich księży. A później to już polska biesiada. Pojedliśmy, pokolędowaliśmy, pośpiewaliśmy. Dostaliśmy też zaproszenia do każdej części Ekwadoru; niektórzy księża poprosili nas też o przygotowanie rekolekcji w ich parafiach. Otwierają się nowe możliwości! :)
teraz
Teraz trochę odpoczywamy. Wyjechaliśmy! Ania i Karol, których SERDECZNIE POZDRAWIAMY (o których więcej można poczytać TU), wyruszyli do Peru, a my w niedzielę po południu załadowaliśmy nasz misjonarski samochód bagażami, bananami i naszymi osobami, i wyruszyliśmy w ośmiogodzinną podróż. Właśnie jesteśmy w Cuence - pięknym ekwadorskim mieście położonym wysoko w Andach (ok. 2500 m.n.p.m.!). Trochę odpoczywamy, trochę zwiedzamy, trochę spacerujemy po mieście, trochę po górach.
Od wczoraj zdążyłyśmy już pospacerować po Cuence, zobaczyć piękne kościoły, uczestniczyć we Mszy w katedrze, zjeść lody w prawdziwej kawiarni... I trochę zmarznąć. Klimat jest tu całkiem inny, powietrze jest świeże, temperatury chłodniejsze, często pada deszcz. Większość z nas odetchnęła po launiońskich upałach.
Dziś przed południem mieliśmy też okazję zmoknąć w parku Cajas. Trochę deszczu, trochę zimna i piękne Andy dookoła. Warto było! Spotkała nas też mała niespodzianka - na parkingu przed wejściem na szlak spotkaliśmy najprawdziwszych Polaków! Dużo zaskoczenia i dużo radości.
A całkiem przed chwilką wróciłyśmy z nocnego spaceru po Cuence. Mogłyśmy zobaczyć miasto nocą, ale i tak najwięcej radości miałyśmy z faktu uczestniczenia w zumbie ulicznej. Latynoamerykańskiej zumbie ulicznej. Jutro nie wstaniemy z łóżek!
(Andy są takie przepiękne, że po ostrej selekcji zostało czterdzieści zdjęć. Nie mogłyśmy odrzucić już żadnego. Wybaczcie.)
Od wczoraj zdążyłyśmy już pospacerować po Cuence, zobaczyć piękne kościoły, uczestniczyć we Mszy w katedrze, zjeść lody w prawdziwej kawiarni... I trochę zmarznąć. Klimat jest tu całkiem inny, powietrze jest świeże, temperatury chłodniejsze, często pada deszcz. Większość z nas odetchnęła po launiońskich upałach.
Dziś przed południem mieliśmy też okazję zmoknąć w parku Cajas. Trochę deszczu, trochę zimna i piękne Andy dookoła. Warto było! Spotkała nas też mała niespodzianka - na parkingu przed wejściem na szlak spotkaliśmy najprawdziwszych Polaków! Dużo zaskoczenia i dużo radości.
A całkiem przed chwilką wróciłyśmy z nocnego spaceru po Cuence. Mogłyśmy zobaczyć miasto nocą, ale i tak najwięcej radości miałyśmy z faktu uczestniczenia w zumbie ulicznej. Latynoamerykańskiej zumbie ulicznej. Jutro nie wstaniemy z łóżek!
(Andy są takie przepiękne, że po ostrej selekcji zostało czterdzieści zdjęć. Nie mogłyśmy odrzucić już żadnego. Wybaczcie.)
co przed nami?
Trochę wiemy, trochę nie. W piątek kończymy odpoczynki i wracamy do pracy. Co będziemy robić, z pewnością będzie można zobaczyć w następnym wpisie, do czytania którego już zapraszamy. ;) A na razie, kończąc, ze smutkiem donosimy, że prawie wszystkie nasze kurczaki poniosły śmierć z rąk (łap? kłów?) oposa. Było wiele prób złapania tego podłego oprawcy, ale wszystkie zakończyły się porażką. Padły podejrzenia o konszachty oposa z jakimiś ciemnymi mocami. Na szczęście są też dobre wiadomości - po spotkaniu Polaków zostało nam tyle gołąbków i bigosu, że już nie musimy uśmiercać naszych kurzych wychowanków, żeby nie zginąć z głodu. Wszystko jest jak trzeba! :)
W gratisie: zima zaskakuje ekwadorskich kierowców, najgorsza droga świata i trochę naszej codzienności.
W gratisie: zima zaskakuje ekwadorskich kierowców, najgorsza droga świata i trochę naszej codzienności.
Cały czas prosimy o modlitwę, trzeba nam dużo pomocy z Góry!
Błogosławionego roku!
Jula i Ola. :)
Błogosławionego roku!
Jula i Ola. :)